Niedziela, 06 listopada 2011 roku, XXXII tydzień zwykły, Rok A, I
Mgliste, szare, coraz krótsze listopadowe dni. Opadające liście z drzew. Powoli zamierająca przyroda, pogrążająca się w swój zimowy sen. Zaledwie kilka dni temu przeżywaliśmy Uroczystość Wszystkich Świętych i Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych (Dzień Zaduszny). Wielu z nas nawiedziło cmentarze. Stanęło nad mogiłami najdroższych osób.
Cała ta rzeczywistość otaczająca nas nastraja nas zadumą, refleksją powagą, przypominając jedną z podstawowych prawd naszego życia. Prawdę o kruchości naszej ludzkiej egzystencji, prawdę o naszym przemijaniu. I biada temu, kto pochłonięty doczesnością, sprawę swej wieczności bagatelizuje, odkłada ją na później lub o niej zapomniana.
Gody weselne
Dominującym obrazem w dzisiejszej ewangelicznej przypowieści są gody weselne. Wedle zwyczajów palestyńskich w ostatnim dniu świętowania, o zachodzie słońca, narzeczony udawał się z przyjaciółmi do domu swej narzeczonej. Ta zaś oczekiwała jego przybycia wśród swych towarzyszek. Ciemności nocy przerywały światła pochodni, ludzkie głosy oraz stukot kroków. Po przybyciu orszaku tworzono wspólny pochód w kierunku domu pana młodego. Tam dopiero odbywały się zaślubiny i gody weselne.
Oczekiwanie na pana młodego z dzisiejszej przypowieści dziwnie się jednak przedłuża. Zmęczenie wszystkich panien, a w końcu także sen sprawiają, że mylą się rachunki co do ilości oliwy potrzebnej do ostatecznego pochodu. Tak rozpoczyna się dramatyczny wątek przypowieści: bieg w ciemnościach nocy, by zakupić potrzebną oliwę; echo orszaku, który najpierw przybliża się, a potem stopniowo oddała; drzwi zamykające się z głuchym i definitywnym trzaskiem oraz twarde słowa oblubieńca skierowane do pięciu panien nierozsądnych: „Nie znam was”.
Opowiedziana przez Jezusa przypowieść nie ma jednak na celu pouczenia nas, w jaki sposób w Palestynie – w dalekiej przeszłości – dokonywano obrzędu zaślubin i co nieoczekiwanego mogło się w czasie takich uroczystości wydarzyć. Jest to przypowieść o „królestwie niebieskim” (Mt 25,1). Stanowi ona część mowy eschatologicznej (Mt 24–25). Jest więc oparta na żywej wierze i niezachwianym przekonaniu pierwotnego Kościoła w powtórne przyjecie Chrystusa. Chrześcijanie wierzą bowiem nie tylko w „pierwsze przyjście” Jezusa we wcieleniu, ale oczekują także Jego „drugiego przyjścia”. (Chodzi tu o paruzję – dosłownie „obecność”, ale również „nadejście” czyli „uobecnienie się”. Ten grecki termin jest używany zazwyczaj na określenie powrotu Chrystusa na końcu czasów). Pomiędzy pierwszym a drugim przyjściem Jezusa znajduje się czas oczekiwania, obecny czas Kościoła. A ponieważ Jezus nie określił czasu swego powtórnego przyjścia, dlatego chrześcijanin – w pewnym sensie – jedynie „wie”, że Pan przyjdzie. Nie wie jednak ani „kiedy”, ani „jak” się to dokona. Dlatego dzisiejsza Ewangelia daje jedynie pewne wskazówki co do sposobu przeżywania tego okresu oczekiwania.
Czuwajcie więc, bo nie znacie dnia ani godziny
Jeśli chcemy uniknąć „zamkniętych drzwi Bożego Królestwa” i stanowczych słów Jezusa: „zaprawdę powiadam wam, nie znam was”, wówczas nasze życie winno być naznaczone postawą czuwania i gotowości na Jego przyjście, na wzór owych roztropnych i mądrych panien z dzisiejszej przypowieści, które zasłużyły sobie na udział w uczcie weselnej.
Potrzeba więc w naszym życiu nieustannego czuwania. Postawa ta nie ma jednak wynikać z lęku i strachu, ale z wiernej miłości. Symbolem której, jest płonąca lampa. Nie powinna więc dziwić nas postawa mądrych panien z dzisiejszej Ewangelii, które nie chcą użyczyć nieco oliwy pannom nieroztropnym. Wierności nie można bowiem zaimprowizować naprędce. W wiernej miłości nie można nikogo zastąpić.
Ktoś mi mówi:
„Wie ksiądz, moja ciocia jest zakonnicą”
lub też:
„W naszej rodzinie mamy księdza, który zajmuje ważne stanowisko...”,
albo:
„Gdyby ksiądz wiedział, ile różańców odmawia moja mama!...”.
I ma to oznaczać, że nawet jeśli jestem „draniem”, jeśli miejsce ducha zajmują u mnie przyjemności życia, a troska o sprawy materialne jest dla mnie ważniejsza niż wartości moralne, to jest i tak ktoś, kto wypełnia również moje obowiązki.
Nie! Nikt nie może zastąpić nas w naszej miłości do Jezusa. I wierność tej miłości musi nosić nasze znamię.
Drugą istotną cechą naszego chrześcijańskiego czuwania na przyjście Pana jest to, że nie ma ono nic wspólnego z biernością czy bezczynnością. Byłoby wielkim błędem gdybyśmy to czuwanie pojmowali jako dezercję od codziennych naszych spraw i obowiązków. Byłoby wielkim nieporozumieniem, gdybyśmy w imię tego czuwania cale nasze życie potraktowali niczym poczekalnię dworcową, którą za chwilę mamy opuścić, aby wsiąść do pociągu, który ma nas zawieźć do upragnionej stacji jaką jest wieczność.
Prawdziwe chrześcijańskie czuwanie na ostateczne przyjście Chrystusa to aktywne i roztropne zaangażowanie się w sprawy doczesne i w przemianę świata, w którym żyjemy. Zaangażowanie w taki jednak sposób, by nigdy nie stracić sprzed oczu horyzontu wieczności.
Misjonarz Prowincji Warszawskiej Redemptorystów
o. Tomasz Sadowski CSsR