Niedziela, 12 lutego 2012 roku, VI tydzień zwykły, Rok B, II
Trąd jest okropną chorobą. Nie tylko – jak każda choroba – pozbawia zdrowia, w straszliwy sposób okaleczając ciało człowieka, ale pozbawia chorego również tego, co stanowi istotny element naszego człowieczeństwa: relacji i więzi międzyludzkich. Od najdawniejszych czasów trędowaci usuwani byli poza margines społeczeństwa, po pierwsze jako źródło możliwego zarażenia, a po drugie jako osoby o odstręczającym wyglądzie, przerażającym odorze, bez jakiejkolwiek nadziei. Pierwsze czytanie przypomina taką właśnie praktykę: trędowatego należy usunąć ze społeczeństwa, normalnego życia, ma mieszkać poza obozem, to znaczy poza normalnym światem, poza miejscem, gdzie przebywa Arka Przymierza, poza sferą łaski Boga. Ze społecznego punktu widzenia staje się on już umarłym, choć jeszcze życie się w nim kołacze. Ta praktyka, z upływem wieków, gdy trąd przestał stanowić powszechne zagrożenie, znalazła się u podstaw przenośnego znaczenia słowa „trędowaty”. Dziś trędowaty to ktoś z takich czy innych względów usunięty poza sferę życia danego społeczeństwa czy wspólnoty, pozbawiony ludzkich relacji, już umarły dla danej grupy. Ktoś, z kim nie należy nawiązywać kontaktu, od kogo należy się odwracać.
Nieraz słyszeliśmy, że grzech jest czymś w rodzaju trądu i rozumiemy, bo nieraz nam o tym mówiono, że gdy Jezus uzdrawiał, niemal zawsze było to związane z odpuszczeniem grzechów. Więcej nawet, uzdrowienie bywało czymś wtórnym, niejako znakiem, że Jezus ma moc odpuszczania grzechów, uleczenia człowieka z tej choroby, na którą nikt z ludzi nie ma lekarstwa, z grzechu i jego konsekwencji.
Istotnie, można myśleć o grzechu jak o trądzie. Bo – niezależnie od swojego wymiaru moralnego, przekroczenia przykazania Bożego – grzech zawsze narusza w jakiś sposób nasze relacje. Podstawową relację, z Bogiem, ale również relacje z ludźmi. Jeśli przypomnimy sobie opis pierwszego grzechu, to bez trudu taką właśnie sytuację zobaczymy. Mężczyzna, pytany przez Boga o to, co uczynił, wskazuje na kobietę, niejako usiłuje przerzucić swoją winę na nią. Mieli się kochać, być dla siebie, mieli być jednym, a oto teraz stają się dla siebie oskarżycielami, donosicielami, wrogami. I tak jest, mniej lub bardziej, z każdym grzechem.
I co się wtedy dzieje? Często bywa tak, że w takiej sytuacji, gdy uświadomimy sobie nasz grzech, uciekamy od Boga. Niejako sami skazujemy się na – cytując słowa pierwszego czytania – życie poza obozem, obozem Bożym, Bożym światem. Chowamy się w sobie, usiłując czasem wmówić sobie, że to nie aż tak wielkie zło, że wszyscy tak robią, a może to w ogóle nie jest zło, by w końcu powiedzieć, że nas to naprawdę nie obchodzi. Czasem nawet uznajemy nasze zło, w końcu wiemy, że jesteśmy grzesznikami, ale jakoś na później odkładamy pokutę, pojednanie, nawrócenie. I w konsekwencji zapadamy się coraz głębiej w naszą duchową depresję, trąd grzechu dotyka coraz to nowe obszary naszego życia i po chwili już w ogóle nie widać żadnej perspektywy. Ostatni promyk światła ginie w przytłaczającej beznadziei. Może dlatego właśnie, że we współczesnym świecie mówienie o grzechu jest czymś zdecydowanie niepopularnym, wyśmiewanym, tak szeroko szerzą się depresje i inne dolegliwości psychiczne, a wiadomości przynoszą nam doniesienia o coraz straszliwszych czynach popełnianych przez ludzi?
Tymczasem Jezus w dzisiejszym słowie wskazuje na coś zupełnie przeciwnego. Nie uciekaj, nie chowaj się, przyjdź. Choćby wszystko w tobie wołało o to, by do niego się nie zbliżać, ty właśnie przyjdź. Trędowaty z dzisiejszej Ewangelii, nie miał nawet prawa zbliżyć się do zdrowego człowieka, a jednak... I nie zawiódł się. Jezus, jak pochylił się nad trędowatym, tak samo pochyli się nad tobą. Gdy inni – być może – będą odwracali się ze wstrętem, nie będą chcieli z tobą rozmawiać, przyjąć cię z powrotem do swojego grona, On nigdy nie odwróci się od ciebie. Nawet jeśli ty sam miałbyś siebie serdecznie dość, spróbuj uwierzyć, że Jezus nigdy cię nie odrzuci. Niezależnie od tego, jak wielki byłby twój grzech, jak cuchnąca byłaby twoja półmartwa dusza, przyjdź. Nie uciekaj – ucieczka może zaprowadzić cię tylko na drzewo, jak Judasza, który przyjść do Jezusa nie potrafił. Przyjście do Jezusa – jak to zrobił Piotr, też zdrajca – pozwoli ci zobaczyć rzeczy w nowym świetle, podjąć życie na nowo, postawi cię na nogi. Obaj przecież zdradzili, ale tylko jeden z nich wyszedł z tego żywy. Nie tylko żywy, ale nowy, przemieniony, święty. Stało się tak, bo Piotr nauczył się czegoś patrząc na Jezusa, gdy ten uzdrawiał, nauczał, pochylał się nad ludzką nędzą. Nauczył się, że dla Jezusa żadna nędza nie jest dość nędzna, by nie pochylić się nad nią, żadne nieszczęście nie jest w stanie zamknąć perspektywy nadziei, żadna podłość nie może przezwyciężyć miłości Boga przywracającej grzesznikowi jego godność, godność człowieka, godność Bożego dziecka.
W pewnym sensie wszyscy jesteśmy trędowaci, bo nie ma wśród nas takich, których grzech by nie dotknął. Można usiłować ukryć straszliwy smród tej choroby pod zapachem alkoholu, kosmetyków, hałasem zabawy, modnymi wykrzyknikami... Ale tylko ten, kto ma odwagę przyjść z nią do Jezusa, może zacząć żyć na nowo, żyć naprawdę.
Panie jeśli chcesz, możesz mnie oczyścić. Chcę, bądź oczyszczony.
Radny Generalny w Zarządzie Generalnym Zgromadzenia Najświętszego Odkupiciela – Rzym
o. Jacek Dembek CSsR